środa, 30 grudnia 2015

koniec i początek

Koniec. Roku trudnego. Dla mnie zdecydowanie był to rok konfrontacji i weryfikacji moich wyobrażeń, relacji, marzeń. Trudny rok, bo wiele  z tego nie przeszło próby.

Rok szukania własnej drogi. Nowej, tej którą powinnam iść.
Rok uświadomienia sobie tego, że miejsce w którym jestem, nie jest tym w którym zawsze chciałam być.
Rok w którym zrozumiałam wyraźnie, że czasem trzeba coś zostawić za sobą, żeby móc zacząć poszukiwania czegoś nowego.
Rok w którym okazało się, że to co jest pewne, wcale takie nie jest.
Rok, który się okazał rokiem przemielenia wszystkich moich relacji. Większość z nich okazała się być tak powierzchowna i nietrwała, że przy pierwszej trudnej dla mnie próbie okazało się, że praktycznie nikogo poza garstką osób nie ma przy mnie.
Rok zawiedzenia się... na ludziach, na relacjach, na pracy.
Rok w którym mój świat się zatrzymał. Ja stoję i nie wiem co dalej, a wszystko dookoła się dalej kręci i biegnie. I nie mam pojęcia gdzie mnie to wszystko doprowadzi.
Rok kryzysu.
Rok walki o naprawę tego co się zepsuło.
Rok oczekiwania na nowe życie.
Rok intensywnych prób i nauki.
Rok oczyszczenia. Z powierzchownych przyjaźni. Ze złudzeń. Z nic nie wnoszących relacji z ludźmi.
Rok samotności. Bo tylko ona pozostaje kiedy wszystko inne dookoła opada w zgliszczach i dymie.

Rok pełen smutku i łez.
Trudny.

Początek.  Rozpoczęcie czegoś nowego. Tego, co przyniosą nam kolejne dni, tygodnie i miesiące. Co to będzie? Nie wiem. Mam nadzieję, że będą lepsze niż to co za nami. Może uda się na tym co zostało zbudować coś nowego i iść dalej, nie oglądając się za siebie.

Jutro spędzimy wieczór sami. Dla mnie to najlepszy dowód na to jak wiele się zmieniło przez ostatnie miesiące.

piątek, 25 grudnia 2015

Piękne słowa

Mój dziadek tuż przed śmiercią, kiedy już miał zaniki świadomości i kontaktu z rzeczywistością, często na to co do niego mówiliśmy odpowiadał prostymi słowami "ale ty pięknie opowiadasz". Nie wierzył w ani jedno słowo, które do niego mówiliśmy. Było to spowodowane spustoszeniem jakie poczynił udar i nowotwór szalejący w jego ciele.

Czasami sama mam ochotę powiedzieć te same słowa, które on nam mówił. Powiedzieć je tym, którzy są mistrzami w opowiadaniu rzeczy, które nie mają pokrycia w rzeczywistości. Tym, których słowa rozmijają się z ich życiem. Tym, którzy obiecują wiele, a potem nie pamiętają nawet o ułamku tych obietnic.

Mam dość słów rzucanych na wiatr. Obietnic bez pokrycia. Zachwytów pianych publicznie. A kiedy przychodzi co do czego, to raptem okazuje się, że słowa nie mają mocy, nic nie znaczą. Ot, kolejne parę zdań rzuconych przypadkiem. Tak żeby znowu komuś się przypodobać. Coś udowodnić. Być może sobie. Że jestem lepszy, lepsza niż mi się w rzeczywistości wydaje. Powiem coś, co i tak nie będzie miało znaczenia.

Ale ma znaczenie. Dla tych co tego słuchają. Słowa wzbudzają w nich nadzieję. Złudną, jak się potem często okazuje. Każda kolejna wypowiedziana obietnica, kolejne zdanie, przynosi tylko coraz większe rozczarowanie. Aż przychodzi taki moment, że przestajemy już wierzyć w to co mówią inni. Po co, skoro z tych słów nic nie wynika.

Powiedzieć można wszystko. Słowa przyjmą wszystko. Gorzej jest z czynami. Wymagają od nas wysiłku, czasem wyjścia poza naszą strefę komfortu. Zrobienia czegoś dla innych, dotrzymania obietnic.

Staram się w mojej pracy być uczciwą w stosunku do dzieci z którymi pracuję. Dotrzymuję obietnic, staram się nie rzucać słów na wiatr. Tak samo jako mama. Jeśli obiecam coś mojemu dziecku, chcę tych obietnic dotrzymać. Nie chcę, żeby słowa które wypowiadam nie miały znaczenia. Nie chcę, żeby słowa straciły moc.

piątek, 4 grudnia 2015

Godziny, dni, tygodnie...

... mijają jeden za drugim.

Łóżko, fotel, łóżko, fotel, łóżko....

I "mamo chcę siku", a ty nie możesz dziecka nawet na nocnik posadzić, bo coś się może stać.

Co 8 godzin jedne leki. Co 12 kolejne. Czas odmierzany przez garść pigułek. W telefonie codziennie zmieniające się cyferki. 29 + 3, 30 + 5, 33 + 3... i ta codzienna myśl, żeby tylko doczekać do magicznego 38. Uda się, czy się nie uda? Dam radę czy nie dam? Tak... jakbym miała jakikolwiek wpływ na to. Chociaż nikłe złudzenie, że mogę w jakikolwiek sposób coś zmienić. Wystarczył jeden zły ruch człowieka, który wszystko zniszczył. Jeden błąd lekarski, przez który wszystko to teraz się dzieje. Taki tyci. Dla niego nic nie znaczący. Dla mnie zmieniający wszystko. Godziny, dni, tygodnie, miesiące...

I ta cisza. I samotność. Garstka ludzi pamięta. Umieją jeszcze wcisnąć w telefonie te kilka cyferek żeby zapytać co słychać. Reszta zapomniała. Ci, o których myślałaś że jednak będą pamiętać.

sobota, 21 listopada 2015

I tak zostaniesz sama.

Ciężkie chwile. Trudne momenty. Przydarzają się każdemu. Na różnych etapach życia. Każdemu przychodzi się z nimi zmierzyć. Jedni wychodzą z nich zwycięsko, inni polegają.

Taki moment na drodze życia, kiedy zgina cię w pół, kiedy wiesz że już więcej nie uniesiesz. Kiedy zadajesz Panu Bogu pytanie "ile jeszcze?". Kiedy chce ci się wyć, że nie masz już siły. I nie wiesz jak się podnieść i iść dalej.

Szukasz kogoś. Ktoś bliski, najbliższy, kto powinien być tuż obok. Nie ma. Jest tam gdzie zwykle. Ze słuchawkami na uszach, odcięty od świata, od tego co do niego krzyczysz, wgapiony w monitor, walczy z kolejnymi potworami i przeciwnościami. Tymi wirtualnymi. To jest teraz jego sens życia. Nie to co się dzieje, to co dotyka ciebie, was oboje. To zeszło na dalszy plan.

Myślałaś, że wszystko to, co się wydarzyło kilka lat temu nie wróci. Jakże mylna byłaś w swym myśleniu. Wszystko wraca. Jeszcze mocniej. Ze zdwojoną siłą. Większy atak. Nie umiesz się obronić, nie wiesz jak. Prosisz, błagasz Boga o pomoc, o interwencję taką o jakiej słyszałaś w filmach i na kazaniach. Odpowiada ci głucha cisza. Dlaczego inni dostają to, o co proszą a ty kolejny raz odbijasz się od tego samego? Pustka. W głowie. Nie wiadomo jak to sobie poukładać. Brak sił. Totalny. Tylko na łzy ich starcza. Same spływają po policzkach. Nie da się ich opanować.

Zostajesz sama. Tylko z bitwą myśli w głowie. Milion pomysłów i planów na wypadek gdyby...
Prosisz o pomoc najbliższych. Tych na których podobno możesz polegać. Widzisz jak się odwracają i odchodzą. Zza pleców tylko cicho szepczą "nie mogę". Mogłaś się tego spodziewać. Zawsze wszystko inne było ważniejsze niż wy. Więcej uwagi, współczucia i pomocy dają ci ludzie, których kiedyś spotkałaś na swojej drodze. Kolejny raz okazuje się, na kim możesz polegać. A i tak znowu jesteś w tym wszystkim sama.
Pustka, samotność i ty. Dwie nieodłączne towarzyszki od dawna.
I te łzy co ciągle kapią po policzkach i nie chcą przestać.

piątek, 28 sierpnia 2015

Samotność w wielkim mieście

Emocji, które we mnie się kotłują w ciągu ostatnich kilku miesięcy na pewno nie mogę nazwać pozytywnymi. Czasem tak jest, że przychodzi taki moment, w którym mamy dość. Szala przeważa, kielich się przelewa. I tą złość, frustrację, wszystko co negatywne trzeba z siebie wyrzucić. Inaczej, jak na starych bajkach Disneya, para bucha z uszu, tracimy kontrolę nad sobą  i swoimi emocjami. Łzy, które lecą czasami same z siebie, wbrew naszej woli, dawno przestały przynosić ukojenie i nie dają nic poza kolejnym, rozmazanym makijażem. Kopnięta z nerwów ściana powoduje tylko ból palca u stopy, nie pomaga rozładować emocji. To co pomoże? Nie wiem. Używki i inne "pocieszacze" nie dla mnie. Ukojenie które pozornie dają, nie prowadzi do żadnego rozwiązania. Nie pomaga zmierzyć się z problemami, z rzeczami na które już od tak dawna siły brak. Z czasem, kiedy się tak z tym żyje i zmaga, przychodzi obojętność, szarość. Przyzwyczajenie do takiego stanu rzeczy zmienia kolory na szare, uczy zobojętnienia, kolejnego wzruszenia ramionami na sytuację, która wcześniej powodowała choć minimalny przypływ jakichkolwiek emocji. Założenie z góry, że i tak będzie tak samo, nic się nie zmieni, ewentualnie zawsze może być przecież gorzej.

Wyobraź sobie, że rodzisz dziecko. Nagle. Nie przygotowana na to. Jak to, przecież mam jeszcze miesiąc do terminu?! "Musimy działać szybko, inaczej dziecko umrze w pani brzuchu". No więc wyjścia nie ma. W głowie milion myśli. Co dalej, a co jeśli dziecko jednak nie przeżyje? A co jeśli będzie chore? A co jeśli ten miesiąc wcześniej to za dużo do udźwignięcia dla organizmu takiego malucha? Mijają kolejne dni spędzone przy inkubatorze, na porannym obchodzie codzienne pytanie lekarzy "A gdzie dziecko?". Aż przychodzi ten dzień. Rano przychodzi lekarz "Idzie dzisiaj pani do domu, nie mamy miejsc na oddziale". A co z moim dzieckiem? Jak mam to wszystko ogarnąć, dać radę z wielką raną na brzuchu, w którym jeszcze kilka dni temu mieszkał ktoś kto jest dla mnie najcenniejszy? "Sobie pani przyjedzie, nie mieszka pani na drugim końcu świata". To sobie pani przyjedzie. Codziennie autobusem. Modlitwa na przystanku, żeby było wolne miejsce, bo stać ciężko. Szwy ciągną, rana boli, w głowie się kręci. Dzień dostosowany do rozkładu jazdy. Byle by zdążyć. Godziny spędzone przy szklanym pudełku, monitorze, na którym widać migające, małe serduszko. Mijające godziny, dni. I codziennie ten autobus. Ten sam przystanek, spod domu pod szpital. I po południu powrót. Ostatkiem sił, mroczki przed oczami. Znowu modlitwa o wolne miejsce. Tutaj już trudnej. Więcej ludzi, nikt nie zwraca uwagi na innych. Zemdlałaś? Trudno. Trzeba iść dalej. Obiad dla męża ugotować. Dzisiaj tata nie mógł przywieźć gotowego, to trzeba coś szybkiego zrobić.
W domu znowu płacz, emocje trudne do poskładania. I ten brak siły, który pozwala tylko na położenie się na podłodze i wycie. Tak ze środka. Taki płacz, kiedy serce się kruszy na kawałki. I te pytania sąsiadów "a gdzie dziecko?".
Wysyłasz zdjęcie malucha do różnych osób. Do jednej z tego wszystkiego zapominasz. Obraża się na ciebie na kilka miesięcy za to. Że inna dostała, a ona nie. Nie wiesz co zrobić. Bliska ci osoba, jedna z najbliższych odsuwa się. Coś pęka. Nie wiesz co zrobić, jak to naprawić.
Rodzice. Dzięki nim co kilka dni masz ciepły obiad. Nie musisz myśleć o staniu przy garnkach. O zakupach, o wymyślaniu tego co zjesz. Nic i tak nie smakuje. Jesz bo musisz. Dobrze, że ciepły obiad jest. Chociaż oni pamiętali. Inni tylko dzwonić pamiętają. Zawsze pytają o to samo. "Kiedy będzie można zobaczyć dziecko". Też chciałabyś to wiedzieć. Ale nie wiesz. Pytasz lekarza, w odpowiedzi słyszysz "wszystko się może zdarzyć, proszę się nastawiać na najgorsze, na tym etapie wszystko jest możliwe. Ile czasu? nawet kilka miesięcy, wszystko zależy...". I cały czas sama. Kiedy idziesz do ludzi, omijają cię, unikają wzroku. Boją się cokolwiek powiedzieć, zapytać, przytulić. Pewnie też kiedyś bym się bała. Teraz wiem, że tak nie wolno. Trzeba złapać za rękę, przytulić i powiedzieć"jestem z tobą, będzie dobrze". Tego trzeba, a nie unikania. Trzeba przywiezienia ciepłego obiadu, a nie gadania za plecami. Trzeba podwiezienia samochodem, a nie wysyłania smsów z pytaniami. Nawet jeśli się słyszy "nie chcę, nie potrzebuję, jest ok". W takim momencie nigdy nie jest ok.

Mijają kolejne tygodnie. Przychodzisz rano do szpitala do swojego dziecka i słyszysz, że to dzisiaj jest właśnie ten dzień. Ten na który tyle już czekasz. I pojawia się przerażenie. Jak to wszystko ogarnąć, jak dać radę? Jak? Naturalnie. Tak po prostu. Jak każda inna kobieta, dasz radę bo musisz.
Teraz już ci, co tak się wypytywali o dziecko, mogą je przyjść i zobaczyć. Zapraszasz, ale ktoś już nie odpowiada na wiadomości. Cisza po drugiej stronie. Nie wiesz dlaczego. Kolejna osoba, o której kiedyś myślałaś że jest bliska, już taka nie jest. Kolejne pęknięcie.

Dziadek nie może się doczekać. Jak tylko wie że wnuczka jest w domu, można ją wziąć na ręce, przytulić, nareszcie po tylu miesiącach czekania, wsiada w auto i za chwilę jest. Babcia jest następnego dnia. Zawsze są kiedy ich potrzebujesz. Rodzice, chociaż na nich możesz liczyć.

Dom, dom, dom... Dziecko, dziecko, dziecko...
"Możesz wyjść, ale bierzesz dziecko ze sobą". "Wracaj już, bo płacze". "Jest bałagan". "Nic nie robisz, do pracy nie chodzisz, cały dzień siedzisz w chacie". Na zakupy? W jednej ręce nosidło z niemowlakiem, w drugiej siata z zakupami. Ciuchy? Nie pamiętasz kiedy coś nowego sobie kupiłaś. Do przymierzalni w sklepie nie mieści się wózek z niemowlakiem. A nie zostawisz dziecka bez opieki nawet na chwilę. Więc po prostu nie chodzisz do takich miejsc. Włosy rosną coraz dłuższe. Zamiast wizyty u fryzjera, farba do włosów z marketu. Po kilku razach na głowie zamiast włosów siano. Patrzysz w lustro i wyć się chce. Powietrza! Przestrzeni! Wolności! I siebie samej. Tylko dla siebie samej. Bez "beczy, bo jest głodna, daj jej cycka", "weź ją bo ciągle płacze, nie wiem czego chce, na pewno jest głodna", "teraz nie mogę bo gram", "zrobię w swoim czasie"... Głowa w mur nic nie daje. Tylko masz guza na czole. A nic się nie zmienia.

 Relacje, o których kiedyś myślałaś że są na zawsze, a przynajmniej na długo, kończą się. Z dnia na dzień. Potrzebujesz z kimś porozmawiać. Tak normalnie, po prostu pewne rzeczy wyrzucić przed kimś. Nikt nie ma czasu. Wszyscy pędzą. Problem? Radź sobie sama. Kolejny raz. Przez tyle tygodni już powinnaś się tego nauczyć.

Czas po urodzeniu dziecka to dla kobiety jest zawsze trudny czas. Pojawia się wiele zmian, praktycznie nic już nie jest takie jak było wcześniej. Jeśli do tego dochodzi koniec relacji z osobami, które do tej pory były najbliższe, to naprawdę trudno przez to przejść. Owszem, normalnym jest, że kiedy pojawia się dziecko, niektóre relacje się kończą czy zmieniają swoją formę. Ale kończą się naturalnie, a nie przez obrażanie się, nieodzywanie, strzelenie focha. Wszelkie próby i trudne sytuacje w naszym życiu to zawsze test dla naszych relacji. Wtedy okazuje się kiedy ktoś jest obok mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, a kiedy pierwszy trudny moment powoduje ciche wycofanie się na palcach u osoby, którą kiedyś uważaliśmy za ważną w naszym życiu. Na szczęście czas przynosi nowe rzeczy, nowych ludzi, nowe relacje i nowe przyjaźnie. Chyba czasem w życiu musi się zrobić miejsce dla kogoś innego. Po 2 latach w trakcie których dostawałam często po nosie od bliskich mi osób wiem, że nie warto na siłę zabiegać o kogoś. Jeśli nie będzie mu zależeć i tak pójdzie sam, w swoją stronę. A na to miejsce przyjdzie ktoś, komu warto poświęcić swój czas i oddać kawałek miejsca w życiu.






poniedziałek, 26 maja 2014

przykładne życie chrześcijanina

Ostatnie dni przyniosły mi pewną bardzo prostą refleksję. I kolejny raz potwierdził to, co niby zawsze wiedziałam, ale jakoś tak uciekało. A warto wracać do tych najprostszych rzeczy, prawd i mądrości. One zawsze są uniwersalne i dobre na każdą chwilę. Pozwalają na moment się zatrzymać i pomyśleć czy aby na pewno jesteśmy we właściwym miejscu i idziemy dobrą drogą.

Często szczycimy się tym, że jesteśmy nowonarodzonymi chrześcijanami. Tym, że należymy do innego kościoła niż katolicy. Czujemy się inni, może i lepsi, bo przecież znamy prawdę, której oni nie znają. Patrzymy oceniającym okiem na ich życie, śmiejemy się z tego, że biegają w święta z jajkami do kościoła. Pokazujemy wyraźnie, że nas to nie dotyczy i nie będziemy się bawić w takie obrzędy. Bo nie.

Szkoda tylko, że w tym ocenianiu życia innych, zapominamy o tym że to nasze życie ma być dla nich świadectwem. Ostentacyjne zachowanie podczas uroczystości odbywających się w kościele katolickim, na które trafiliśmy z różnych względów, nie sprawią że ludzie stojący z boku wpadną w zachwyt nad naszą "innością". Prześmiewcze i kpiące komentarze sprawią przykrość. Nie mówiąc już o tym, że takie zachowanie jest po prostu zwykłym brakiem kultury.

Ludzie na nas patrzą. Oceniają nas, często surowiej niż innych, tylko dlatego że dla nich to my jesteśmy inni i niejako na świeczniku. I każdy objaw naszej pychy, złośliwości i obnoszenia się ze swoją innością jest przez nich odbierany zawsze w sposób negatywny.

Dlatego bardzo przykro jest patrzeć kiedy to, co udało się zbudować w sercach ludzi, burzy się przez anty przykład chrześcijańskiego życia. Przez złą postawę. Przez brak miłości w życiu i sercu. Przez zachłanność. Przez pychę. Przez wyniosłość.
Być może to co zostało zburzone uda się jeszcze odbudować. A jeśli nie? Jeśli pozostanie tylko nieufność i strach przed tym, że wszyscy tacy są? Że ci, co są "inni" są tacy jak tamci?

Wiem, że Pan Bóg patrzy na to i jest strasznie zasmucony. Tak samo jak ludzie, którzy zostali skrzywdzeni przez ludzi mieniących się chrześcijanami, którzy poza wypowiadanymi pięknymi słowami, nie pokazują Boga swoim życiem. Przez takie wilki w owczej skórze...

czwartek, 27 marca 2014

Radykalność

Ktoś mi kiedyś powiedział, że jestem w pewnych kwestiach bardzo radykalna. Niestety nie zapytałam się, czy to dobrze czy źle jego zdaniem.

Radykalność można łatwo pomylić z byciem upartym.
Uparty człowiek to taki, który nie zmienia poglądów. Ciężko go przekonać do zmiany obranego kierunku. Uważa, że jego wizja jest jedyną słuszną. Uparty człowiek nie chce słuchać tego co mają do powiedzenia inni. Bazuje na swoim "ja" i na nim opiera całą swoją teorię. Ciężko się z takim współpracuje. Ludzie zazwyczaj uciekają od niego
Radykalny człowiek ma poglądy oparte na zdobytej wiedzy. Ma jasno określony cel do którego dąży. Nie ma problemów z wysłuchaniem innej strony. Koryguje swoje poglądy na podstawie zdobytej wiedzy i nowych informacji. Konfrontuje je z innymi i na podstawie konfrontacji umie dokonać ich korekty.

Cały ten powyższy opis brzmi tak, jakbym sobie wystawiła piękną laurkę. A wcale tak nie jest. Czasem jestem uparta i źle mi z tym. Dotyczy to zwłaszcza nowych celów, nowych kwestii, które pojawiają się w mojej głowie, moim życiu. Ciężko mi przyjąć to, że ktoś może mieć inne poglądy na te sprawy, które akurat mnie tak frasują. "Przecież to co ja robię, co myślę jest najwłaściwsze! Halo! Jak w ogóle możesz myśleć inaczej?!" Potem przychodzi czas refleksji. Zaczynają docierać do mnie poglądy innych ludzi na ten temat. Zaczynam ich słuchać, analizować i stwierdzam, że chyba mają trochę racji. Koryguję moje poglądy. I tutaj wkracza radykalność.

Czasem, kiedy patrzę na siebie z boku , to nie dziwię się niektórym ludziom że ode mnie uciekają. Nie każdy lubi mieć obok silny charakter, z jasnymi poglądami, o których nie boi się głośno mówić. Zdaję sobie sprawę z tego, że są osoby, które wybitnie mnie nie trawią. Z czasem nauczyłam się nie mieć z tym problemu.
Nauczyłam się tego od moich rodziców, którzy również w wielu poglądach byli i są bardzo radykalni. I widziałam jak były osoby, na które działali jak płachta na byka, ale były i są też takie, które ich bardzo cenią za charakter, wierność swoim wartościom i przekonaniom, i tych jest więcej. Bardzo często, kiedy ktoś usłyszał moje nazwisko panieńskie robił minę, po której już wszystko wiedziałam. Nie musiał już nic więcej mówić.
Dlatego nawet jeśli mylę się w wielu kwestiach, to wiem, że jestem wierna sobie. A moje poglądy jeśli są niewłaściwe, zostają skorygowane.

I na koniec clue tego wszystkiego. Czy Pan Bóg chce żebyśmy byli radykalni?
TAK. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że tak. Nie chce żebyśmy byli uparci, nawet dla Niego. Chce od nas dojrzałej radykalności. Opartej na wierze, doświadczeniu, wiedzy i najważniejsze - na bliskiej relacji z Nim.

niedziela, 23 marca 2014

Kościół

Tytuł, który mówi jednocześnie tak wiele i tak niewiele. Myślę, że każdy z nas ma zupełnie inne skojarzenie z tym słowem. Dla jednego będzie to wielki, monumentalny gmach, dla innego mały, drewniany budyneczek. 

Katolickie skojarzenie kościoła jest oczywiste. Majestatyczne miejsce, w którym trzeba się odpowiednio zachowywać. Miejsce, w którym znajduje się mistyczny schowek, w którym mieszka Jezus. Sama tak postrzegałam kościół. Do momentu kiedy oddałam swoje życie Panu Bogu i zrozumiałam, że Boga nie da się zamknąć w żadnej szafce w ścianie, że Bóg nie mieszka tylko w tych wielkich budynkach ze strzelistymi wieżami, że Boga dotykać mogą tylko księża. 

Czym dla mnie teraz jest kościół? Kościół to ludzie, z którymi uwielbiam Pana Boga. Kościół to ludzie, na których mogę zawsze liczyć czy to w modlitwie czy w praktycznej pomocy. Kościół to moi przyjaciele, którzy staną za mną w dobrym i złym czasie, ludzie z którymi mogę śmiać się i płakać. Kościół to nie miejsce, to nie budynek, to relacje między Bogiem, mną i innymi. W kościele zna się każdego po imieniu, nie z widzenia z ławki, ale zna się jego życie. 

Oczywiście nie jest tylko kolorowo, bo tam gdzie są ludzie są też zgrzyty. Jest to miejsce konfrontacji mojego "ja" z "ja" innych ludzi. Miejsce ścierania się różnych światopoglądów, wizji życia i objawień Pana Boga. Miejsce przygotowywania i wyposażania do dalszej służby i życia w rodzinie i małżeństwie. Ale właśnie poprzez innych ludzi Bóg przygotowuje nas i uczy w najlepszy sposób. Czasami bolesny i trudny. A z perspektywy czasu widzimy potem, że w najlepszy dla nas. 

Dlatego nie wyobrażam sobie bycia chrześcijaninem bez bycia w kościele. Nawet jeśli kościołem jest grupa 2-3 osób. Chrześcijanin bez kościoła gnuśnieje. Zaczyna się taplać w swoim sosie, nie ma z kim skonfrontować swojego "ja" i swoich przekonań. Nie ma z kim się zetrzeć i szlifować. Przecież wiadomo, że nawet największy diament jest mniej wart niż mały, doskonale oszlifowany brylant.

niedziela, 2 lutego 2014

Nowe rzeczy a silne korzenie

Ostatnio tyle się mówi o Nowych Rzeczach. Niech przyjdą nowe rzeczy, czekamy na nowe rzeczy, Panie prosimy Cię o nowe. Tyle że mam wrażenie, że nowe nie przyjdzie dopóki nie będziemy mieć silnych korzeni.

Co z tego, że drzewo na wiosnę pięknie zakwitnie, skoro owocu nie wyda, bo ma za słabe korzenie. Po jakimś czasie takie drzewo umrze, nie mogąc pozyskać z ziemi wystarczającej ilości wody.

Korzenie, czyli to co w roślinie musi być najsilniejsze, aby mogła przetrwać zimę, czas suszy, czas nadmiaru wody, silne wiatry, burze. Korzenie trzymają roślinę twardo i silnie w miejscu. Nie łatwo jest wyrwać taką roślinę jeśli ma silny korzeń. Od korzeni i ich jakości zależy to jaki owoc roślina wyda. Jeśli korzeń się psuje, jest nadgryziony czy nadgniły, od razu widać to po stanie rośliny.
Czym jest korzeń w życiu chrześcijanina? Ugruntowaniem w wierze, pewnością tego, że droga którą idziemy jest tą właściwą. I w końcu całkowitym oddaniem i ufnością Panu. Jakość korzeni to jakość naszej relacji z Panem Bogiem. Ich siła to siła naszej wiary. To korzenie sprawiają, że drzewo się nie zachwieje. Tak samo w naszym życiu to czas z Panem Bogiem, znajomość Jego słowa dają nam mocne ugruntowanie i nie pozwolą upaść.
Drzewo inwestuje w korzenie w czasie kiedy jego korona jest pusta. Późną jesienią, zimą drzewo rośnie w dół, wzmacnia fundament który je twardo trzyma. Tak samo w naszym czasie, najbardziej się rozwijamy w czasie kiedy jest źle, są przeciwności, kiedy często jedynym ratunkiem dla nas jest po prostu przyjść do Boga.

Piękne kwiaty zdobią drzewo przez chwilę. Opadają i tylko zaledwie część z nich wyda dobry owoc. Tak samo i my, staramy się być piękni, podobać światu i ludziom. Korona drzewa trwa dłużej, ale kiedy tylko przychodzi jesień, liście opadają i zostają łyse gałęzie. Tak samo i w naszym życiu, kiedy pojawi się trudny czas, opada z nas to co nas zdobiło, to jakimi często chcieliśmy być i stroiliśmy się na ten obraz. Wtedy zaczyna się czas inwestowania w fundament. Czas zasilania naszych korzeni, aby kolejnej zimy były jeszcze silniejsze, a nasze życie mogło wydać większy owoc.

Dlatego zanim zaczniesz szukać nowych rzeczy, zainwestuj w swoje korzenie, aby to co ten nowy czas przyniesie, mogło wydać dobry i obfity owoc. Bo bez tego, przy pierwszym zimnym powiewie zostaną tylko łyse gałęzie...


piątek, 6 grudnia 2013

... jak łabędzie pływające po bajorze...

Jakiś czas temu Pan Bóg pokazał mi bardzo wyraźny, nieco zaskakujący dla mnie obraz. Użył do tego pięknego, królewskiego i majestatycznego ptaka - łabędzia i zwykłego bajora, powstałego po wylaniu Warty na okoliczne pola.

Łabędź, ptak stworzony do królowania na wszelkiego rodzaju wodach. Widok łabędzia pływającego po jeziorze zawsze zachwyca. Ma w sobie coś niezwykłego. Sam fakt, że gdy tylko się pojawi, od razu zwraca na siebie uwagę wszystkich osób znajdujących się w pobliżu.

Bajoro, sadzawka jakich wiele. Głębokość wody sięgająca ledwo do kostek. Woda mulasta, błotnista i mętna. Na pewno jest ciepła, bo wiosenne słońce, choć jeszcze słabo grzeje, zdążyło już ją nagrzać. Tylko co z tego, skoro nie ma w nim ani jedzenia, ani przyjemności z pływania? Bajoro trochę większe niż kałuża.

Łabędź w bajorze. Widok zaskakujący, ale uświadamiający, że wielu z nas latami siedzi w takim bajorze. Jest nam dobrze, ciepło, może i wygodnie.Wielu z nas nie zna innego świata poza tym bajorem. I nie wiemy, że może niedaleko, może rzut beretem, czeka na nas piękne jezioro, pełne świeżej wody, dobrego jedzenia. Czasem wystarczy po prostu wstać i podjąć decyzję o zmianie. Łabędź musi tylko rozwinąć swoje skrzydła i wzbić się do lotu. My tak samo - musimy rozłożyć nasze skrzydła, o których może zapomnieliśmy, albo nawet nie jesteśmy świadomi że je mamy, i ruszyć do przodu w poszukiwaniu miejsca, które jest dla nas przeznaczone. Miejsca, w którym będziemy mogli żyć w pełni, realizować się i doświadczać tego, co Bóg dla nas zaplanował. Dla każdego jest obietnica, ale nie każdy chce ją wziąć i się jej uchwycić. Bo czasem po prostu łatwiej jest zostać w naszym małym, ciepłym bajorku i dalej marzyć o rozległych oceanach...

Wybór należy do ciebie.